top of page
Wspomnienia Pana Maksymiliana

        

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

     Nazywam się Maksymilian Juraszek. Urodziłem się 27 października 1933r. na Bukowinie rumuńskiej w Pojana Mikuli. Moja rodzina składała się z 12 osób: rodzice i dziesięcioro dzieci – miałem pięć sióstr i czterech braci.

W 1803 roku grupa górali czadeckich z miejscowości Czadca wyjechała w poszukiwaniu lepszego bytu. Wówczas Polski nie było na mapie – Polska była pod zaborami. Górale czadeccy zawędrowali na Bukowinę. Pierwsza grupa osiedliła się w Czerniowcach. Było to wówczas duże miasto, które było stolicą Bukowiny. Pozostali osiedlili się w miejscowościach Tereblacz, Riboka, Stara Huta. Górale czadeccy zajmowali się uprawą ziemi.

        W 1830 roku 40 polskich rodzin wyjechało dalej w Karpaty. Dotarli do polany między rzeką i górami. Założyli tam wioskę, wykarczowali lasy, z drewna jaworowego robili instrumenty muzyczne. Niedaleko osiedlili się też Niemcy, którzy również byli wyznania rzymsko-katolickiego. W centrum wioski zbudowali kościół. Miejscowość była w granicach Cesarstwa Austro-Węgierskiego i dlatego wysłano delegację do stolicy – do Wiednia z prośbą o polskiego księdza i nauczyciela. W bardzo krótkim czasie ksiądz i nauczyciel przyjechali do wioski. Mieszkańcy wspólnymi siłami wybudowali też szkołę, w której uczyły się zarówno polskie jak i niemieckie dzieci. Uczyły się języka polskiego i niemieckiego. Mieszkańcy różnych narodowości żyli obok siebie w zgodzie.

       Do  naszej wioski na wakacje przyjeżdżali letnicy. W bardzo krótkim czasie wybudowany został Dom Polski, z jadalnią i kuchnią oraz z pokojami gościnnymi dla letników. Wybudowano również basen. W  1939 ostatnia grupa letników podczas wakacji otrzymała powołanie do wojska i już do Polski nie wrócili. W 1940 roku Niemcy z wioski wyjechali i zostali osiedleni  koło Łodzi w miejsce wypędzonych Polaków.

W 1940 roku miałem 7 lat i zacząłem chodzić do szkoły, w której uczyłem się języka rumuńskiego, a w domu mówiliśmy po polsku i polskie dzieci nie znały języka rumuńskiego. Dopiero w szkole uczyliśmy się języka rumuńskiego, słowo po słowie. W pierwszej klasie mieliśmy tabliczki w ramce z przywiązanym do niej rysikiem do nauki pisania i szmatką do zmazywania. Z jednej strony tabliczki były linie a z drugiej – kratka. W drugiej klasie mieliśmy już zeszyty i ołówki, potem atrament z kałamarzem. W szkole uczyłem się matematyki, rumuńskiego, historii, przyrody. Było dwóch nauczycieli – małżeństwo Lorenz. Było siedem klas. Pierwsza, druga, trzecia i czwarta klasa uczyły się razem  w jednej sali, a piąta, szósta i siódma klasa w sali obok. Mnie uczyła pani, która nauczyła się polskiego i mówiła do nas trochę po rumuńsku i trochę po polsku. Po lekcjach chodziłem pasać krowy. Zabawki robiliśmy sobie sami.

      Przyszedł rok 1944, od 1 stycznie zaczęły pojawiać się patrole niemieckie i radzieckie.

     Rodzina wujka Juraszka składała się z 6 osób, wujek Michał był leśniczym, miał żonę Niemkę i znał język niemiecki, dlatego patrol niemiecki często odwiedzał ich i rozmawiali o bieżącej sytuacji.

     2 lutego 1944 roku przyszedł patrol radziecki i zabrali ojca aby zaprowadził ich na górę (1800 m. n.p.m.), na stronę niemiecką. Gdy weszli na górę, dwóch żołnierzy poszarpało się i jednemu z nich wypadła broń i wystrzeliła. Kule niemal trafiły w mojego ojca. Na szczęście nic mu się nie stało. Dowódca patroli rozliczył swoich żołnierzy z takiego zachowania a mojemu ojcu dał kartkę papieru (propusk – przepustkę), na której coś napisał i powiedział, że jak będzie miał kłopoty to żeby tę kartkę dał oficerowi radzieckiemu. Ojciec przyszedł do domu z tą kartką i opowiedział domownikom, co zaszło. Niektórzy śmiali się, co taka kartka może pomóc. Jednak moja mama powiedziała aby ją schował do kieszeni i może się kiedyś przyda, jest wojna.

     1 maja 1944 roku wojska hitlerowskie szły drogą, słyszeliśmy ich, dużo ich było, wioska miała 9 km. Doszli do kościoła, weszli do kościoła (to była niedziela), była 8 rano, byli tam ludzie, zamknęli kościół i wyśmiewali się z ludzi, że już nie wyjdą, przypalali sobie papierosy od świec. Jeden z mieszkańców Michał Najdek powiedział, że jak możecie nas krzywdzić jak nasi ojcowie i bracia służą w wojsku niemieckim. Ostatecznie wypuścili tych ludzi z kościoła. Wszyscy wracali do domów w popłochu. Niemiec z patrolu poszedł do mojego wujka Michała do leśniczówki i powiedział mu, że wioska będzie spalona i aby szybko spakował ile się da i uciekał a nikomu nic nie mówił, bo czeka mnie i ciebie za to kula. Wujek ostrzegł mieszkańców wioski. Jedni uwierzyli, ale nie wszyscy. Moje siostry gdy przyszły z kościoła to od razu zaczęły wszystko pakować, pierzyny, poduszki i wynosiły wszystko w pole. Około 4 po południu przyszło 3 Niemców i powiedzieli aby za 5 minut opuścić dom. Mama kazała nam wypuścić krowy, co zrobiliśmy. Mieszkaliśmy obok lasu i krowy poszły do tego lasu. Jak wyszliśmy z domu to główna droga była pełna ludzi ze zwierzętami uciekających do lasu. Doszliśmy do lasu i widzieliśmy jak nasza Pojana się paliła. W nocy od ognia było jasno jak za dnia.  Całą noc spędziliśmy w lesie. Znaleźliśmy miejsce pod drzewem i w trójkę najmłodsze rodzeństwo -  z siostrą i z bratem się położyliśmy. Mam przykryła nas pierzyną i tak spaliśmy. W nocy spadł śnieg i nas przysypał. Ale w dzień było ciepło i śnieg szybko stopniał. Rano schodziliśmy do wioski, a tam wszystko spalone, straszny smród. Jeden dom na uboczu wioski nie spalił się, poszliśmy po wodę i zgasiliśmy. Mieliśmy tam mieszkać. Na drugi dzień przyszedł ruski patrol i powiedzieli, że mamy uciekać, bo tędy będzie przechodził front. Opuściliśmy Pojanę i byliśmy ewakuowali do Tereblaczy (skąd przyszli nasi przodkowie) oddalonej o 50 km od Pojany. Podróż była powolna – nie mieliśmy koni, bo zabrano je na wojnę, dlatego wozy ciągnęły krowy, ci co nie mieli siły siedzieli na wozach, reszta szła piechotą.
     W czasie naszej tułaczki jedliśmy zabraną z domu soloną słoninę, piliśmy mleko. Mama gotowała z mleka i mąki (też zabranej z domu) mamałygę. Jak byliśmy po ruskiej stronie, to przychodziło wojsko, mama dawała im codziennie wiadro mleka, a oni przynosili nam dwa chleby.
     Gdy doszliśmy do Tereblaczy, okazało się, że już tam nie możemy pójść – rogatki były zamknięte, ponieważ Tereblacz była już po stronie radzieckiej. Wróciliśmy się i zatrzymaliśmy się w dużym magazynie w miejscowości Seret. Tam mieszkaliśmy trzy miesiące – czerwiec, lipiec i sierpień. W końcu sierpnia wracaliśmy do domu. Okazało się, że jesteśmy już w granicach Związku Radzieckiego, a nie mamy paszportów i nie chcieli nas przepuścić. Wtedy mój tato dał otrzymaną wcześniej od radzieckiego oficera przepustkę i cała grupa ludzi dzięki niej mogła przekroczyć granicę i wrócić w rodzinne strony. Wracaliśmy przez Radowce, gdzie była gorzelnia. Moje dwie siostry zostały tam do pracy.
Po powrocie pobudowaliśmy prowizoryczną szopę i zabudowaliśmy pozostałą z pożaru piwnicę, gdzie położyliśmy prowizoryczne łóżka i jakoś przezimowaliśmy. Na szczęście zima nie była ciężka tego roku.

     Na początku wiosny 1945 roku jedna z sióstr - Maria przyszła do domu z informacją, że siostrę Rozalkę Rosjanie zabrali do łagru na roboty. Mama powiedziała tacie aby wziął to pismo i  poszedł na komendę do Radowiec. Tam opowiedział skąd miał to pismo, że chodził na patrole z ich żołnierzami. Po krótkiej naradzie poszli i w ostatniej chwili, już z samochodu ciężarowego, uratowali moją siostrę Rozalię. W taki sposób to pismo pomogło mojej rodzinie dwa razy. Siostry zostały w pracy w Radowcach.

     W 1946 roku  przyszła delegacja z Bukaresztu z konsulem polskim Krzyżanowskim i powiedzieli żebyśmy się nie trudzili z odbudową, bo mamy ziemie odzyskane, gdzie są gospodarstwa do zasiedlenia. Najodważniejsi zapisali się na pierwszy transport, który wyjechał w październiku 1946 roku i po miesiącu w bydlęcych wagonach dojechali do Dzierżoniowa. Zakwaterowali ich w Dobrocinie w PGRze. Ludzie pisali listy do krewnych do Pojany, żeby przyjeżdżali do Polski, że jest tu praca, jest co jeść, nie bójcie się. Drugi transport przyjechał w marcu 1947 roku, a trzeci w lipcu 1947 roku. Ja przyjechałem tym trzecim transportem. Też nas zawieziono do Dobrocina i mieszkaliśmy w pałacu. W lutym 1948 roku przeprowadziliśmy się do Piławy Dolnej, do majątku, gdzie wcześniej stacjonowało wojsko radzieckie. Z majątku zrobili spółdzielnię produkcyjną, bo indywidualnych gospodarstw nie można było mieć. Starsi pracowali w spółdzielni, a młodsi chodzili do szkoły. Ja chodziłem do szkoły zawodowej do Bielawy – trzy dni nauki w szkole, trzy dni praktyki w fabryce, byłem tkaczem. Jednak ciągło mnie do samochodów i chciałem być kierowcą, zrobiłem zawodowe prawo jazdy i byłem kierowcą. W 1953 roku poszedłem do wojska a w 1956 roku założyłem własną rodzinę.

      I tak żyjemy w Polsce, bardzo dobrze, mamy chleb, mamy wszystko i można żyć. A w Pojanie była bieda, wielka bieda, z takiej biedy wróciliśmy…

bottom of page